Niedzielny obiad był pyszny.
Zrobiła go siostra. Duszony łosoś, szpinak z czosnkiem i serem, kapusta z marchewką
oraz milutkie kopczyki z tłuczonych ziemniaków. Po jego spożyciu poczułem
typową senność i ociężałość niedzielną. Powiedziałem siostrze, że właśnie
dopadł mnie demon południa, jak mawiali ojcowie pustyni, określając pewien
rodzaj znużenia łatwo przechodzącego w jawne lenistwo. Nie chciałem mu się
poddać, tj. wylądować w łóżku na poobiedniej drzemce (tak, żeby wszystkie
tłuszcze zdążyły stworzyć koleją oponę na mym brzuchu). Idąc za tym niejasnym,
ascetycznym natchnieniem postanowiłem wybrać się na spacer. Słońce ostatnich
dni rozprawiło się z większością śniegu, zostawiając gdzie niegdzie jego resztki
w postaci brudnych wysepek oraz niezliczonej ilości kałuż. Perspektywa nurzania
się w błocie polnych dróg wydała mi się dziwnie atrakcyjnym zajęciem. Pierwsze
pięćset metrów było prawdziwym slalomem gigantem. Dziarskim krokiem
maszerowałem między wielkimi kałużami, które upodobały sobie sam środek drogi.
Z kolei po bokach królował błotnisty szlak wymieszany z resztkami śniegu, plackami
zziębniętej trawy oraz szlaku psich gówien. Opis ich wielkości, kształtu, koloru
oraz przypuszczalnego wieku sobie podarujmy. Po prawej stronie miałem działki. Znajdowały
się tuż za rzeczką, płynącą żwawym prądem w specjalnie wybetonowanym korycie.
Gdyby nie fakt, że to nie ta szerokość geograficzna, mógłbym nazwać je zimową
pustynią. Wszystko tam było martwe. Drzewa, krzewy, rośliny, płoty, ławeczki i krzywe
altanki z odrapaną farbą na butwiejących deskach. Nawet srebrna Toyota
zaparkowana koło jednego z zapadających się domków nie umniejszała tego
wrażenia. Idealne miejsce do kontemplowania znikomości aktualnego życia. Po
lewej stronie otwierał się bezmiar pól, w przeważającej części pokryty białym
dywanem, znaczonym brunatnymi plamami odsłoniętej ziemi. Latem było tu pole wysokiej
na dwa metry kukurydzy. Teraz ze śniegu wystawały bladożółte badyle, a wzdłuż
drogi walały się puste, zgniłe kolby w kolorze kitu pszczelego. Po sześciuset
metrach człapania w błocie i śniegu moje buty ważyły trzy razy więcej niż
powinny. Za pomocą kilku zwiniętych badyli usunąłem przyklejone do nich błoto. Z
nogawek starłem śniegiem. Od razu lepiej się poczułem. Sama droga jakby nagle
wyładniała i zrobiła większe odstępy między kałużami, tak że spokojnie mogłem
przejść nie ryzykując utonięcia. Szedłem coraz wolniej przyciągany widokiem gór
na horyzoncie. Słońce zza chmur oświetlało ich piramidalne kontury niemal
rozmywając krawędzie. Przystanąłem. Jakieś półtora kilometra w głębi pół
dojrzałem stado saren. Zeszły z wyżej położnego lasu do swego wodopoju, tj. wielkiej
kałuży odbijającej światło niczym olbrzymie lustro, które ktoś położył na
zimowym polu. Zwyczajny widok. A ja stałem i patrzyłem, nie wiem jak długo…
ładny, płynny [nie jak rozmoknięte kupy, raczej jak rzeczka betonowym korytem mknąca] opis :) wybrałam się dzisiaj na podobny spacer. Zachwyciły mnie dzikie jabłonie.
OdpowiedzUsuńStać i patrzeć... Czasami tak niewiele potrzeba, żeby móc odetchnąć.
OdpowiedzUsuń