poniedziałek, 4 marca 2013

Spacer


Niedzielny obiad był pyszny. Zrobiła go siostra. Duszony łosoś, szpinak z czosnkiem i serem, kapusta z marchewką oraz milutkie kopczyki z tłuczonych ziemniaków. Po jego spożyciu poczułem typową senność i ociężałość niedzielną. Powiedziałem siostrze, że właśnie dopadł mnie demon południa, jak mawiali ojcowie pustyni, określając pewien rodzaj znużenia łatwo przechodzącego w jawne lenistwo. Nie chciałem mu się poddać, tj. wylądować w łóżku na poobiedniej drzemce (tak, żeby wszystkie tłuszcze zdążyły stworzyć koleją oponę na mym brzuchu). Idąc za tym niejasnym, ascetycznym natchnieniem postanowiłem wybrać się na spacer. Słońce ostatnich dni rozprawiło się z większością śniegu, zostawiając gdzie niegdzie jego resztki w postaci brudnych wysepek oraz niezliczonej ilości kałuż. Perspektywa nurzania się w błocie polnych dróg wydała mi się dziwnie atrakcyjnym zajęciem. Pierwsze pięćset metrów było prawdziwym slalomem gigantem. Dziarskim krokiem maszerowałem między wielkimi kałużami, które upodobały sobie sam środek drogi. Z kolei po bokach królował błotnisty szlak wymieszany z resztkami śniegu, plackami zziębniętej trawy oraz szlaku psich gówien. Opis ich wielkości, kształtu, koloru oraz przypuszczalnego wieku sobie podarujmy. Po prawej stronie miałem działki. Znajdowały się tuż za rzeczką, płynącą żwawym prądem w specjalnie wybetonowanym korycie. Gdyby nie fakt, że to nie ta szerokość geograficzna, mógłbym nazwać je zimową pustynią. Wszystko tam było martwe. Drzewa, krzewy, rośliny, płoty, ławeczki i krzywe altanki z odrapaną farbą na butwiejących deskach. Nawet srebrna Toyota zaparkowana koło jednego z zapadających się domków nie umniejszała tego wrażenia. Idealne miejsce do kontemplowania znikomości aktualnego życia. Po lewej stronie otwierał się bezmiar pól, w przeważającej części pokryty białym dywanem, znaczonym brunatnymi plamami odsłoniętej ziemi. Latem było tu pole wysokiej na dwa metry kukurydzy. Teraz ze śniegu wystawały bladożółte badyle, a wzdłuż drogi walały się puste, zgniłe kolby w kolorze kitu pszczelego. Po sześciuset metrach człapania w błocie i śniegu moje buty ważyły trzy razy więcej niż powinny. Za pomocą kilku zwiniętych badyli usunąłem przyklejone do nich błoto. Z nogawek starłem śniegiem. Od razu lepiej się poczułem. Sama droga jakby nagle wyładniała i zrobiła większe odstępy między kałużami, tak że spokojnie mogłem przejść nie ryzykując utonięcia. Szedłem coraz wolniej przyciągany widokiem gór na horyzoncie. Słońce zza chmur oświetlało ich piramidalne kontury niemal rozmywając krawędzie. Przystanąłem. Jakieś półtora kilometra w głębi pół dojrzałem stado saren. Zeszły z wyżej położnego lasu do swego wodopoju, tj. wielkiej kałuży odbijającej światło niczym olbrzymie lustro, które ktoś położył na zimowym polu. Zwyczajny widok. A ja stałem i patrzyłem, nie wiem jak długo…