poniedziałek, 21 stycznia 2013

dla kogo tańczy?

zacznijmy od tego że to ona nie on tańczy. to że jest to ona nie jest przypadkiem. gdyby on tańczył byłoby to nic innego jak ośmieszanie zasady wszechrzeczy. tanim szyderstwem z praw odwiecznych ról i pewną oznaką niewiedzy retorycznej figury komplementarności w stopniu nieuleczalnym. zatem ona stoi a raczej tańczy naprzeciw ale nie przeciw. niby ona tańczy sobie ale to jeszcze bardziej haniebne kłamstwo niż to wcześniejsze. taniec zasady żeńskiej jest kwintesencją natury płochej i pięknej. jest ona czystą formą ekspresji ku. zawsze jest ku temu drugiemu a nie ku sobie. każdy bowiem rodzaj ekspresji jest ku temu innemu. zatem nazywać będziemy ją kobietą. i ona właśnie ta kobieta tańczy. a tym drugim i innym dla której ona tańczy tą swą efemerycznością wobec tego obserwującego pierwiastka pozornie nieruchomego pozornie również antagonistycznego do jej wirującej zasady jestem ja sam. Zdzichu. ona bowiem tańczy dla mnie.

niedziela, 20 stycznia 2013

prawdziwie kwitnąca Jabłoń


nie spłonął w zwoju
nie przycupnął w nieskazitelnej Abstrakcji
prosto w czujący Kształt ściągnęła Go wodnista ciemność
nie potrzebował Kontrastu
wystarczyły Mu ręce i stopy
nimi objawił Nieskończoność
i miał też dłuta
            to one zbudziły śpiącego drozda
w zastygłym strumieniu Drzewa
Niebo przestało być przestrzenią
gdy siedział Mu na ramieniu i śpiewał
teraz Oswobodzone światło krzątało się wśród naczyń
z księżycem połyskującym w Głębi
jak studnie mogły pogubić tafle Lustra?
i tak jest dobrze i tak jest sprawiedliwie
                nicość nie może Zakiełkować
                z pragnienia Rubinowej Jabłoni stać się
lód nie pachnie
                użądlone słowo nie umiera
                świat uczyniono na Przestrzał
spośród wszystkich stworzeń
                tylko my zamykamy oczy
                całując

czwartek, 3 stycznia 2013

Hobbit bez pierścienia i rodowodu


Bez Twej łaski, Panie, jestem niczym, nawet zdania nie potrafię sklecić, a co dopiero napisać powieść.
Gdy kładę dłonie na klawiaturze…
Twoja dobroć i niezrównana łagodność jest wyczuwalna. Twój niezwykły uśmiech przebija się przez czas i materię, tu i teraz. Trzeba się rozpisać. Z całą pewnością straciłem wprawę, ale nie to jest najważniejsze. Istnieje jednak zasadnicza różnica między czasem pisania pierwszego tomu, a czasem teraźniejszym, gdy po raz pierwszy od wielu miesięcy, tego właśnie wieczoru zasiadłem do laptopa. Przede wszystkim nie ma presji. Tej uciążliwej, wewnętrznej presji, by pisać; pisać dużo, szybko i perfekcyjnie, bo czas ucieka. Nie ma udręczającego niepokoju, że oto moje szanse stania się pisarzem maleją wprost proporcjonalnie do upływających sekund. Jest głęboki pokój. Tak bardzo głęboki, że trwam w szczerym zadziwieniu dla wszystkich Twych dzieł, Trójco Przenajświętsza! Pokój serca i umysłu. Pokój, o którym rok temu mogłem tylko pomarzyć.
Pisanie pierwszego tomu mojej książki było stanem totalnej wojny. Dziś dostrzegam ten prosty fakt ze szczególną jasnością. To była wojna wytyczona przeciwko mej pysze. Włos się jeży na głowie widząc, jaki byłem (i jeszcze jestem): niefrasobliwym, aroganckim ryzykantem, ochoczo pakującym się w mrok, beztrosko rzucającym rękawicę siłom ciemności, ufającym butnie w swe duchowe możliwości.
Boże mój, jakim ja jestem głupcem. Co ja sobie myślałem? Że taki kozak jak ja może odbywać regularne sparingi z diabłem, aby sobie poprawić duchową sylwetkę? Wychodzić bez szwanku z każdej opresji, jakbym był co najmniej mistrzem MMA w kategorii niewidzialnych potyczek? I może jeszcze do tego wagi ciężkiej? Przecież ja nawet na piórkową się nie załapuję. Takim jestem radosnym ignorantem!
Wybacz mi, Panie Boże, mą zuchwałość. Jedyne, co może mnie usprawiedliwiać to niekłamane pragnienie niesienia Twej chwały. Być może właśnie to pragnienie uratowało mnie od nieodwracalnego upadku. To, że nie uległem pewnym pokusom, które diabeł rzucał raz z zajadłością, innym razem z subtelną przebiegłością jest dla mnie niezaprzeczalnym cudem. Co ja mówię? Uratowała mnie Twa łaska, Panie Jezu, Promienie Twego Nieskończonego Miłosierdzia, a to pragnienie – które również pochodziło z Twego niewyczerpanego skarbca darów – było niejako otwartym oknem w mej duszy, pierwszą możliwością, wolną przestrzenią na jakikolwiek ruch Twej świętej łaski. Poranek nie zaleje swym światłem ciemnego i stęchłego pokoju, nie wpuści do środka świeżej bryzy powietrza jeśli mieszkaniec nie odsłoni kotar i nie otworzy okna.
Szukając dla siebie odpowiedniej skali w świecie ducha w końcu znalazłem. Oto do jakiego wniosku doszedłem: jestem hobbitem, ale bez rodowodu Bagginsa – Tuka, jak Bilbo, czy Frodo; hobbitem bez pierścienia władcy mroku z Mordoru, a co się z tym wiąże, bez możliwości uratowania Śródziemia poprzez wrzucenie go do pierwotnego ognia, z którego powstał; niestety również hobbitem pozbawionym osobistego uroku, za który kochamy od pierwszych stron i Bilba i Frodo (głównie za równoczesną małość i wielkość zabawnie wplątane w ich hobbickie charaktery i losy).
Jestem hobbitem, który sobie ubzdurał, że jest dostojnym i potężnym elfem, zamaskowanym w groteskowym hobbicie. Jakie to szczęście, że nie do końca w to uwierzyłem.
I na koniec zdradzę jeden z sekretów: Bóg ulega urokowi naszej małości, kiedy my sami, potrafimy docenić jej bardzo subtelne piękno. Czasem możemy poczuć na sobie miłosne spojrzenie Boga, gdy sami patrzymy na dziecko.