Bez Twej łaski, Panie, jestem niczym, nawet zdania
nie potrafię sklecić, a co dopiero napisać powieść.
Gdy kładę dłonie na klawiaturze…
Twoja dobroć i niezrównana łagodność jest
wyczuwalna. Twój niezwykły uśmiech przebija się przez czas i materię, tu i
teraz. Trzeba się rozpisać. Z całą pewnością straciłem wprawę, ale nie to jest
najważniejsze. Istnieje jednak zasadnicza różnica między czasem pisania
pierwszego tomu, a czasem teraźniejszym, gdy po raz pierwszy od wielu miesięcy,
tego właśnie wieczoru zasiadłem do laptopa. Przede wszystkim nie ma presji. Tej
uciążliwej, wewnętrznej presji, by pisać; pisać dużo, szybko i perfekcyjnie, bo
czas ucieka. Nie ma udręczającego niepokoju, że oto moje szanse stania się pisarzem
maleją wprost proporcjonalnie do upływających sekund. Jest głęboki pokój. Tak
bardzo głęboki, że trwam w szczerym zadziwieniu dla wszystkich Twych dzieł, Trójco
Przenajświętsza! Pokój serca i umysłu. Pokój, o którym rok temu mogłem tylko
pomarzyć.
Pisanie pierwszego tomu mojej książki było stanem totalnej
wojny. Dziś dostrzegam ten prosty fakt ze szczególną jasnością. To była wojna
wytyczona przeciwko mej pysze. Włos się jeży na głowie widząc, jaki byłem (i jeszcze
jestem): niefrasobliwym, aroganckim ryzykantem, ochoczo pakującym się w mrok, beztrosko
rzucającym rękawicę siłom ciemności, ufającym butnie w swe duchowe możliwości.
Boże mój, jakim ja jestem głupcem. Co ja sobie
myślałem? Że taki kozak jak ja może odbywać regularne sparingi z diabłem, aby
sobie poprawić duchową sylwetkę? Wychodzić bez szwanku z każdej opresji, jakbym
był co najmniej mistrzem MMA w kategorii niewidzialnych potyczek? I może
jeszcze do tego wagi ciężkiej? Przecież ja nawet na piórkową się nie załapuję. Takim
jestem radosnym ignorantem!
Wybacz mi, Panie Boże, mą zuchwałość. Jedyne, co
może mnie usprawiedliwiać to niekłamane pragnienie niesienia Twej chwały. Być
może właśnie to pragnienie uratowało mnie od nieodwracalnego upadku. To, że nie
uległem pewnym pokusom, które diabeł rzucał raz z zajadłością, innym razem
z subtelną przebiegłością jest dla mnie niezaprzeczalnym cudem. Co ja mówię? Uratowała
mnie Twa łaska, Panie Jezu, Promienie Twego Nieskończonego Miłosierdzia, a to
pragnienie – które również pochodziło z Twego niewyczerpanego skarbca darów –
było niejako otwartym oknem w mej duszy, pierwszą możliwością, wolną przestrzenią
na jakikolwiek ruch Twej świętej łaski. Poranek nie zaleje swym światłem
ciemnego i stęchłego pokoju, nie wpuści do środka świeżej bryzy powietrza jeśli
mieszkaniec nie odsłoni kotar i nie otworzy okna.
Szukając dla siebie odpowiedniej skali w świecie
ducha w końcu znalazłem. Oto do jakiego wniosku doszedłem: jestem hobbitem, ale
bez rodowodu Bagginsa – Tuka, jak Bilbo, czy Frodo; hobbitem bez pierścienia władcy
mroku z Mordoru, a co się z tym wiąże, bez możliwości uratowania Śródziemia
poprzez wrzucenie go do pierwotnego ognia, z którego powstał; niestety również
hobbitem pozbawionym osobistego uroku, za który kochamy od pierwszych stron i
Bilba i Frodo (głównie za równoczesną małość i wielkość zabawnie wplątane w ich
hobbickie charaktery i losy).
Jestem hobbitem, który sobie ubzdurał, że jest dostojnym
i potężnym elfem, zamaskowanym w groteskowym hobbicie. Jakie to szczęście, że
nie do końca w to uwierzyłem.
I na koniec zdradzę jeden z sekretów: Bóg ulega
urokowi naszej małości, kiedy my sami, potrafimy docenić jej bardzo subtelne piękno. Czasem
możemy poczuć na sobie miłosne spojrzenie Boga, gdy sami patrzymy na dziecko.
Hobbicie... świat Cię lubi :)
OdpowiedzUsuńMówisz? :)
OdpowiedzUsuńNo tak..., bardzo ważna jest nasza wewnętrzna pokora :) Fajny tekst...
OdpowiedzUsuńEwo, witam na moim blogu i dziękuję za ciepłe słowo :)
Usuń