sobota, 5 listopada 2011

Gawron

Był marzec 2011 roku. Wiosna plamiła zmarznięte drzewa nieśmiałą zielenią wschodzących listków. Od dwóch miesięcy nasza Siena była offline. Mam na myśli, że silnik fiata Siena nie zapalał, ale nie tylko to. Wysiadła również dmuchawa, akumulator padł od mrozów, coś z niej ciekło, instalacja gazowa strzelała, niczym Estwood w swych wczesnych westernach. Nikt nie miał sił się za to wziąć. Nikt to znaczy ja. W pierwszym rzędzie należało wykręcić akumulator i spróbować go podładować, żeby wykluczyć pierwszą przyczynę nie odpalania silnika. Zebrałem się więc w sobie, zachęcony nieśmiałą zielenią listków wschodzących na zmarzniętych gałęziach. Zszedłem z piętnastoma kluczami, wiedziony dziwnym niepokojem, że żaden z nich może nie pasować do owej śrubki trzymającej pas usztywniający, co by akumulator się nie kolebał podczas jazdy. Maskę sieny otworzyłem i zaczęło się. Wykrakałem. Piętnaście kluczy miałem, ale nie ten, co trzeba, gdyż niewątpliwie jakiś geniusz motoryzacji postanowił umieścić tę śrubkę (ściągającą pasek) z tyłu akumulatora. Nijak się do niej nie mogłem dostać. Stałem jak ten kretyn od pół godziny z rozwartą maską i po raz czwarty próbowałem przypasować do śrubki piętnaście kluczy po kolei. Dwóch starszych panów  przystanęło i zaczęło komentować:
     –  Te dzisiejsze akumulatory, panie!
Drugi od razu przytaknął.
     – Szmelc, panie, śmieci sprzedają człowiekowi.
Burczę pod maską, że nie jestem pewien, czy to akumulator, dlatego muszę sprawdzić, ale oni już dosiedli swojego konika i nie zamierzali odejść bez pohasania sobie na moim nieszczęściu.
     – Kiedyś panie to mercedes robił silniki, nic go nie mogło zniszczyć.
Drugi się wtrącił.
     – Nawet mrozy rosyjskie nie dały rady tym silnikom w Tygrysach.
     – To chyba nie silniki Mercedesa były.
     – Ja ci mówię, że Mercedesa.
Nie byłem w stanie objąć mym małym rozumem, że ja tu ze śrubką prowadzę nierówny pojedynek, a dwaj starsi panowie poprzez swą irracjonalną słowną utarczkę o logo silnika niemieckiego Tygrysa dorzucili do tego dramatu swoje trzy grosze.

I na to wszystko przyleciał gawron.

Usiadł na małym, gołym drzewku jakieś dwa metry nad moją głową i zwyczajnie zaczął rechotać! Autentycznie! To właściwie nie był rechot, tylko jakiś taki bulgot, lecz ja to odebrałem (nie mogłem w tej sytuacji inaczej to zinterpretować) jako bezczelny, szyderczy rechot z moich żałosnych wysiłków. Dwaj starsi panowie umilkli, jakby z kolei do siebie odebrali ten rechot czarnego ptaszyska. Po chwili obrażeni odeszli. Z jednej strony mi ulżyło, że dwaj starsi panowie się oddali, ale z drugiej nieustanny rechot gawrona zaczął mi działać na nerwy. No to ja do niego takim nieładnym słowem, co często Boguś Linda używa: "s…aj!"
A gawron jakby bardziej zachęcony tym moim niespodziewanym nerwem jeszcze głośniej i cześciej zaczął bulgotać. Zupełnie jak silnik, który na mrozie nie chce zaskoczyć. W pierwszym odruchu chciałem go największym kluczem trafić, a potem wdeptać w resztki śniegu, żeby żadne czarne pióro nie wystawało. Pomyślałem jednak, że siary robił nie będę. Co chwilę jacyś starsi panowie tędy przechodzili, także matki z wózkami, a tu jakiś narwaniec piętnastoma kluczami rzuca w wielkie, czarne, niewinne ptaszysko.
Uznałem więc, że gawron ma po prostu ode mnie większe poczucie humoru. Poza tym dziesięć metrów dalej stał słup z dwoma kamerami wycelowanymi prosto we mnie i w gawrona. Osiedlowy monitoring. Myślałem sobie - siedzą tam jacyś kolesie, całymi dniami gapią się w te monitory, i nic się nie dzieje, nuda… ani nikt nikogo nie napada, ani nie kradnie samochodu, absolutnie nic… - a tu jakiś idiota przez godzinę nie może wykręcić akumulatora… zwołują więc kumpli z innych rejonów i pokazują palcem na monitor: „ ty, patrz, co za koleś, nie umie wykręcić akumulatora i z gawronem gada!” Mając więc na uwadze tych kolesi przed monitorami udałem, że coś mi wypadło na trawę i w ten sprytny sposób przybliżyłem się pod drzewko, gdzie przebywał gawron. Odwróciłem się tyłem do kamery i zacząłem udawać węża: Sssssssssssssss! Sssssssssssss!
Gawron przekrzywił czarny łepek, a w jego koralikowych oczach pojawiła się dziwna, gawronia litość. Taka litość bezrozumnego ptaszyska wobec niby rozumnego stworzenia.  Miałem nieodparte wrażenie, że tylko ta litość kazała mu w końcu odfrunąć, żeby się dalej nie pastwić nad praktyczno-intelektualną ułomnością tego osobnika należącego do gatunku homo-sapiens. Tak, odfrunął, i byłem pewny, że nie przez fortel z wężem. Bo na koniec sam zasyczał, jakby chciał mi pokazać, że to akurat zna.
Wróciłem do swojej śrubki. Po półtoragodzinnej potyczce ze starszymi panami, gawronem, kolesiami przed monitorami z osiedlowego monitoringu, z samym sobą i przede wszystkim ze śrubką – uwieńczyłem swe starania całkowitym sukcesem. Niosłem odkręcony akumulator do domu wpatrując się zwycięskim wzrokiem w nieśmiałą zieleń wschodzących listków, którymi wiosna plamiła zmarznięte drzewa.

Akumulator był dobry. Silnik nadal nie odpalał, ale to już zupełnie inna historia…

1 komentarz:

  1. Dobre. Proza życia spieta poetycką klamrą;) Plus gawron.

    "...Wiosna plamiła zmarznięte drzewa nieśmiałą zielenią wschodzących listków..."

    Pozdrawiam, A.

    OdpowiedzUsuń