Niedziela, święta sprawa. Msza w osiedlowym spichlerzu (tak nazywam budynek kościoła, bo to, co tu stoi nie ma nic wspólnego z sakralną architekturą). Czepiam się. Młodzieżowa schola wyśpiewała wszystko pół tonu niżej, niżby to sugerował strój gitary. Czepiam się. Umawiam się z Panią Reżyser na dworcu (jest Żydówką, dobrze mówi po angielsku i francusku, tylko nie po polsku). Mamy jechać do Pobiedzisk na spotkanie z operatorem, który będzie robił zdjęcia do trailera dokumentu. Mój francuski jest w stanie opłakanym. Nie potrafię wybełkotać najprostszych słów. Coraz bardziej wykrzywiam twarz, ciężko wzdycham i dużo macham rękoma. Czepiam się. Pani Reżyser jest wyrozumiała. Uśmiecha się. Rozmawiamy właściwie w czterech językach: hebrajskim, polskim, angielskim i francuskim (szkoda że nie próbowaliśmy łaciną lub greką). Czepiam się. Kolejka do kasy biletowej, przedziwne zawiłości kupowania biletu. Okazuje się, że zmieniono peron naszego pociągu, ale my poszliśmy już na tyle daleko, że z głośników doszły naszych uszu jedynie jakieś strzępy nieczytelnej informacji. Normalnie jak w mętnym śnie. Nasz pociąg odjechał. Czepiam się. Szukamy następnego. Jest, ale powrót będzie zbyt późno. Unieważniamy bilety. Rezygnujemy z wyjazdu do Pobiedzisk. Mówię "quelle voyage"! (co mniej więcej znaczy "ale podróż"!). Panie Reżyser się uśmiecha. Czepiam się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz