piątek, 26 listopada 2010

Przychodzi koniec do świata


przychodzi koniec do świata
a kijek na to: drugi koniec mam w zaświatach

i teraz następuje pozorna puenta:
koniec i świat patrzą w milczeniu na kijek 

rzeczywisty brak puenty
niech się sam jakoś wyrazi
ja mam dosyć

od jutra
rzucam pisanie wierszy

niedziela, 21 listopada 2010

Zombie




teraz nie myślę o czymś
ZROBIĘ to później

i to "ZROBIĘ" 
to takie zombie
myślenia i działania

potem jak w tych grach
dostajesz giwerę
i zabijasz tych sztywniaków

milionami

sobota, 20 listopada 2010

Metafizonauta pisze podanie

Metafizonautyka to taka nieszkodliwa choroba eksplorowania metafizycznych wymiarów tzw. rzeczywistości. Metafizonauci wszędzie widzą pieczęcie, znaki i drzwi do czegoś innego, co zazwyczaj (w założeniu przynajmniej) leży głębiej - jak na przykład czwarte dno walizki leży głębiej od trzeciego dna. Jestem początkującym metafizonautą, ale wrodzona gorliwość do wszystkiego co dzieje się w każdej chwili obecnej sprawiła, że i w dziedzinie metafizonautyki poczyniłem całkiem przeciętny progres. Jak każdy szanujący się metafizonauta posiadam swój autolot no i skafander meatafizonautyczny z pięknym hełmofonem.
Ten dzień zapowiadał się wspaniale! Przestrzeń metafizonautyczna aż krzyczała do mnie, że dawno nie była eksplorowana i czuje się jak piękna kobieta, której nikt nie miał odwagi się oświadczyć. Włożyłem swój skafander z hełmofonem, uruchomiłem silnik autolotu i wyruszyłem w głąb rzeczywistości! Cóż to był za lot. Cóż to były za widoki z lotu autolotu!
- Napisałeś podanie do spółdzielni? - zapytała moja żona.
Mój autolot zadrżał i zaczął spadać w dół. Wył, pikował i ciągnął za sobą czarną smugę dymu niczym idealnie trafiony myśliwiec.
- Jakie podanie? - zapytałem kontrolnie i jak się spodziewałem mój głos w hełmofonie brzmiał inaczej niż bez.
- Źle się czujesz?
- Nie! Czuję się wspaniale!
- To dobrze... napisz podanie.
- Jakie podanie?
- O wynajem dodatkowego pomieszczenia
- Kiedy mi ciężko teraz to pisać.
- Dlaczego?
- Jestem teraz w piątej głębi kosmosu metafizonautycznego i właśnie pikuję do czwartego, w którym się prawdopodobnie rozbiję i  będę musiał wrócić do tzw. rzeczywistości na piechotę.
Żona popatrzyła na mnie tak, jak tylko potrafią patrzeć żony (to wymyka się wszelkim opisom).
- A poza tym drukarka jest popsuta - dorzuciłem szybko bardziej  racjonalne usprawiedliwienie.
- Napisz ręcznie.
- Kiedy nie mogę...
- Nie wydurniaj się, zabawki dziecka, książki i inne rupiecie już nam się w mieszkaniu nie mieszczą...
Mój autolot uderzył z wielkim hukiem w "powierzchnię" czwartej głębi. Wyszedłem z wraku cały poturbowany psychicznie i fizycznie. Rozejrzałem się dookoła, brama do trzeciego wymiaru była oddalona ode mnie o jakieś trzy nierozwikłane tajemnice.
- Pisz - żona najwyraźniej nie zamierzała odpuścić.
- Co mam pisać?
Byłem zdruzgotany. Zmysły, rozum, serce, myśli ugrzęzły w czwartej głębi kosmosu metafizonautycznego i komunikacja z moją ukochaną skądinąd żoną była bardzo utrudniona.
- Zwracam się z uprzejmą prośbą...
- A ty nie możesz napisać? - zapytałem z wielką nadzieją w głosie.
- Nie, to ma być twoja pracownia i ty musisz napisać.
- Tak, wiem, ale właśnie...
Szurając po chropowatej powierzchni czwartej głębi moimi wspaniałymi buciorami ze skafandra metafizonautycznego równocześnie sięgnąłem po kartkę i długopis. Nie byłem w stanie sklecić ani jednego normalnego zdania. Czułem jak mój mózg wyrzuca mi niebieski ekran z małymi, białymi krzaczkami,z których najczęściej występujące słowo było słowo: 'error'.
- Zwracam się z serdeczną prośbą... - dukałem jak pierwszoklasista, który zaczął nierówną walkę z elementarzem.
- Jak "serdeczną"? - przerwała żona - chyba z uprzejmą?
To było upokarzające.
- Dalej mózg, złaź z tych niebiosów tutaj na dół!! - wrzasnąłem do swego mózgu - Bo za chwilę moja żona pomyśli, że jestem debilem.
- Zwracam się z uprzejmą prośbą o wynajęcie...
Utknąłem. Utknąłem tak, że ani tam kroku zrobić nie mogłem, ani tutaj przy stole słowa, czy jednej durnej nawet myśli wycisnąć z siebie. Mój mózg wyrzucał mi niebieskie ekrany z białymi krzaczkami i szeregami wykrzykników z taką szybkością, że jeszcze chwila, a skończyłoby się to gwałtownym atakiem epilepsji.
- Naprawdę nie dam rady - wyszeptałem ledwo wyschniętymi na wiór ustami - Możesz mi pomóc?
- Właśnie to robię, ale za ciebie nie napiszę... przecież już ci nawet dyktuję.
- Kiedy ja nie mogę nadążyć - powiedziałem łamiącym się głosem jakbym za chwilę miał wybuchnąć płaczem czterolatka.
- Co to to nie!
Czułem się upokorzony!!! Tak, jestem idiotą, który nie umie sklecić trzech debilnie prostych zdań. Uprzejmie proszę  o wynajęcie dodatkowego pomieszczenia na różne sprzęty domowe, które już nie mieszczą się nam w mieszkaniu z powodu takiego, a nie innego metrażu oraz małej osoby niespodziewanie dodatkowo użytkującej tę powierzchnię w postaci dziecka... czułem się oszukany przez mój mózg i przez kosmos metafizonautyczny. Nagle, gdzieś tam w głębinach rzeczywistości ujrzałem właz pod stopami z napisem. Właz ratunkowy - korzystać w razie nagłej potrzeby przeniesienia się do normalnego kosmosu.
Byłem uratowany!!!
Po otwarciu włazu ujrzałem czarną dziurę, nie bałem się, skoczyłem w nią bez chwili zawahania. Szalona jazda tunelem ratunkowym okazała się równie przyjemna jak dziki lot autolotem. Wylądowałem.
Napisanie podania zajęło mi dwie minuty i oczywiście te ostatnie resztki normalności.

czwartek, 4 listopada 2010

Po Prudniku chodzę

Waldkowi i Ewie Jocher


po Prudniku chodzę
tym moim zwiędłym wszechświecie przy straganach
księżycowym krokiem
po kocich łbach - - - spaceruję
jak po twarzach
markotnych starców - - - struny mandoliny trącane bez
rąk
poruszane kręgi próżni - - -
tylko samymi ustami
taki radosny lament w żałobnym tańcu muz i much
tuż nad straganowymi baldachimami


zwołałbym tu wszystkie gwiazdy
ustanawiając centrum nowego wszechświata
dużo dużo fajerwerków szczerej jak śmierć szarości
i codziennie obowiązkowe parady
wypłowiałych duchów


to nic
że bezbarwne papugi nie śpiewają
nic
że nawet nie istnieją - - - gotów jestem
pożyczyć im


dziób głos kolor i pióra
nawet byt zawsze można jakoś nadrobić
gorzej jest z chceniem
tą śliską
sczerniałą rybą co kiedyś była złotą


księżycowym krokiem
po Prudniku chodzę


tym moim zwiędłym
kochanym wszechświecie

Strażnik śpiącego logosu


pełzam w dzwonie ciszy
gdy serce parzy tłumię uderzenia
czasu
jak brudna szmata
rdzą zgrzytam tak mało powietrza pomiędzy 
młotem mięśniem
i gwoździem

jestem strażnikiem śpiącego
logosu
pajęczynowe katedry
obrastają żłobek całymi nocami wyciągam
drzazgi z rąk ciała
i oczu

karmię snami kałamarnice
cicho 
opadające 
na
dno

studni
nie nakarmią mną
rekinów które wciąż mi się mylą z delfinami

kuśtykam
w koleinach chropowatości głosu
owad 
z rubinowym pokrętłem na pancerzu

kto chce znaleźć szyfr?

wtorek, 2 listopada 2010

"Mi płacą do osiemnastej" - W Dzień Zaduszny na Cmentarzu Zasłużonych Wielkopolan

Dzień zaduszny. Płynę jak natchniony między czerwonymi i białymi światłami. Ten zbieg kolorów zniczy z narodową flagą tylko  wzmacnia we mnie poczucie zasłużenia bycia tutaj tych patriotów, którzy tu są. Wdycham więc całym sobą jedyność tej chwili. Dopływam do krzyża. Tutaj robię modlitewny przystanek. Zimno jak w psiarni, ale co tam, ściągam czapkę, żeby odmówić modlitwę za zmarłych z należytym szacunkiem. Jestem na drugim: "Wieczny odpoczynek racz im dać Panie", gdy narastający szelest liści na alejce każe przerwać mi w myśli modlitwę i obrócić głowę. Pan z identyfikatorem i z latarką w ręku idzie tak, żeby przypadkiem nie został apercypowalny.
- Co pan tu spać chce? - w jego głosie bardziej przebija się osobisty i emocjonalnie zaangażowany, niż urzędniczy ton.
- Nie, ja tutaj... wie.. pan - dukam zaskoczony w ogóle takim pytaniem w takim miejscu i o tak szczególnym czasie - Dzień zmarłych, to modlę się...
- Na bramie napisane! Do osiemnastej. A którą mamy? Minuta po! Mi panie płacą do osiemnastej.
Zdurniałem.
- Pan wybaczy, ale ja właśnie próbuję odmówić modlitwę w ten szczególny dzień.
- Szczególny, nieszczególny, cmentarz jest do osiemnastej! Mam tu pana zamknąć?
W pierwszym odruchu chciałem stanąć pod krzyżem jak kołek i z nienależytą wściekłością domówić moją modlitwę, ale szybko doszedłem do wniosku, że chyba jednak nie o to chodzi. Biorąc jeszcze pod uwagę ostatnie ekscesy z krzyżem w roli głównej postanowiłem udać się pokornie w kierunku bramy. Naciągnąłem czapkę na uszy i nerwowym krokiem udałem się do wyjścia. Tym razem nie można tego było ująć słowem: "popłynąłem".